Pielgrzymka na Krywań

Góra legenda. Jeden z najbardziej charakterystycznych szczytów Tatr. Czym dla Polaka Giewont, tym dla Słowaka Krywań. To symbol niepodległościowych dążeń naszych południowych sąsiadów. Dlatego chętnie przez Słowaków oblegany, a na jego wierzchołek ciągną prawdziwe pielgrzymki (szczególnie w połowie sierpnia). Krywań jest też niczym nasi królowie z banknotów, zdobi bowiem bite na Słowacji eurocenty.

Wyprawa na Krywań dostarczy wielu wrażeń estetycznych (widoki przednie), nieco emocji (tuż pod szczytem łapki się przydadzą, sztucznych ułatwień bowiem brak), a i kondycyjnie jest to niezły sprawdzian (moje nogi mnie przeklęły).

Na początek nieco statystyki. Krywań mierzący 2494 metry ustępuje Rysom jedynie o 9 metrów. Wynik ten plasuje szczyt na zaszczytnym 10 miejscu Wielkiej Korony Tatr. Krywań należy też do wielkiej trójki z tej listy (obok Rysów i Sławkowskiego Szczytu), którą można zdobyć znakowanym szlakiem turystycznym.

Jak wieść gminna głosi, zanim dokonano dokładnych pomiarów (według których najwyższy w Tatrach jest Gerlach), większość speców wysokościowych stawiała na Łomnicę i na Krywań właśnie. Coś w tym jest, bo gdyby liczyć wysokość względną od dna doliny do wierzchołka, najwyższy w Tatrach okazałby się Krywań (blisko 1400 m).

Szlak na Krywań jest bardzo popularny, a przez to mocno zatłoczony. Choć nasz pobyt nie przypadł na szczyt sezonu, to i tak chętnych na zdobycie tej góry było sporo. Z Zakopanego wyjechaliśmy bladym świtem, w bramce startowej zameldowaliśmy się o 7.00, a na parkingu już nie było wolnych miejsc. Nasze auto musiało się zadowolić miejscem na poboczu. 

Zdecydowaliśmy się na zielono malowany stary szlak wycieczkowy przez Przehybę. Dlaczego? Jest krótszy i bardziej stromy. A nie od dziś wiadomo, że lepiej stromo wchodzić, a łagodniej schodzić – kolana tak wtedy nie cierpią i nie skrzeczą. 

Startujemy z Trzech Studniczek/Trzech Źródeł (Tri studnicky). Studniczka (nasza studziona) w góralskiej gwarze znaczy źródło. Od drogowskazu idziemy kamienistą dróżką w górę. Nasza trasa prowadzi zakosami, początkowo przez przetrzebiony przez kataklizm las świerkowy (sprawiający dość przygnębiające wrażenie), potem pośród jarzębin.

Po około 30 minutach marszu dochodzimy do miejsca, gdzie w styczniu 1945 roku zginął Stefan Moravka (brał udział w słowackim powstaniu narodowym).  Po prawo biegnie wąska ścieżka wiodąca do zrekonstruowanego bunkra partyzanckiego. Obok niego umieszczono tablicę z nazwiskami siedmiu partyzantów z oddziału Wysokie Tatry.  

Od tablicy pamiątkowej ścieżka pnie się zboczem Gronika. Po lewicy mamy widoki na Podbańską i Tatry Zachodnie. Między kikutami martwych świerków ukazuje się charakterystyczny wyniosły szczyt Krywania i kamienisty garb Kopy Krywańskiej.

Kolejny znak rozpoznawczy trasy to pole kosówek, przez które wiedzie wąska ścieżka. Gdy już przebrniemy przez pas kosodrzewiny, po prawej stronie mijamy Kopę Krywańską (1773 m)

Po strawersowaniu kamienistej i trawiastej Przehyby (to świetne miejsce na popas i robienie zdjęć), docieramy do kamienistego Wielkiego Żlebu Krywańskiego. Nasza ścieżka trawersuje skaliste zbocze Wyżnej Przehyby. Stąd już blisko do Rozdroża pod Krywaniem. Tu nasz szlak łączy się z niebieskim, wiodącym Pawłowym Grzbietem, którym będziemy wracać.

Przed nami jeszcze półtorej godziny drogi. Czeka nas spore przewyższenie, ale też marsz w trudnym terenie. Pniemy się mozolnie w górę, a zadania nie ułatwia palące słońce i mnogość turystów. Ku szczytowi sunie wężyk wielbicieli Krywania. Co krok, to chłop (albo baba).

Pniemy się stromo skalisto-piarżystym zboczem  a potem granią na mało wybitny garb Małego Krywania (2335 m). Pomiędzy nim a właściwym wierzchołkiem, rozciąga się Krywańska Przełączka. Gdy spojrzy się w dół przepaści doskonale widać Dolinę Ważacką i oczko Zielonego Stawu Ważackiego.

Znaki wiodą wzdłuż grani głównie po jej lewej grani po gruzowiskach i piargu. Na trasie natrafiamy na kilka ostrzejszych fragmentów, których przejście wymaga ciągłego używania rąk. Pod samym szczytem znowu robi się stromo. Mamy też do pokonania ciąg gładkich płaskich płyt, na pewno niebezpiecznych w czasie deszczu. Z powodu tłoku i mijanek turyści wydeptali kilka ścieżek. Czasami trudno znaleźć oznaczenie z tą właściwą.

Wreszcie jesteśmy u celu na wysokości 2495 metrów! Na wierzchołku stoi drewniany dwuramienny krzyż. Zamontowane są również dwie pamiątkowe tablice. Ludzi na szczycie jest sporo, jednak udaje nam się znaleźć miejsce, by przycupnąć i chłonąć wysokogórskie okolice.

Widoki ze szczytu przednie – niemal całe Tatry ma się jak na dłoni. Niejednego malkontenta powali na kolana urzekająca panorama na cztery strony świata. „Hej Krywaniu, Krywaniu wysoki! Płyną, lecą nad tobą obłoki” – śpiewali kiedyś Skaldowie. Ja nie zaśpiewałam, bo uczestnicy posiadówki raczej by nie zdzierżyli.

Droga w dół jest długa i męcząca, choć muszę się przyznać bez bicia, że dla mnie każda droga powrotna jest długa i męcząca. Schodząc ze szczytu konieczna jest wzmożona uwaga ze względu na sporo mijanek.

Niebieski szlak prowadzi Pawłowym Grzbietem na skraj Ważackiej Doliny. To tędy wiodła stara droga górnicza.

Zmęczeni jak starzy górnicy ;), docieramy nad Jamny Staw, polodowcowe jeziorko głębokie na 5 metrów. Potem jeszcze tylko półtorej godziny marszu znakowaną na czerwono Tatrzańską Magistralą. Opis z mapy głosił, że to wygodna ścieżka. Taaaa… Moje kopyta by polemizowały.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *