Trasa Władysławowo – Hel
Półwysep Helski, a właściwie Mierzeja Helska, przez depresantów nazywany Kosą. Mnie najbardziej podoba się określenie Krowi Ogon. Bo i z krową ma sporo wspólnego – muuuuusisz tam zawitać! Tę wyprawę marzyłam dwa lata – 23 czerwca w końcu się udało!
Przejście Półwyspu Helskiego zajmuje cały dzień – w bramkach startowych pojawiliśmy się o przed 10.00, a wyprawę zakończyliśmy o 20.15 na dworcu kolejowym na Helu.
Choć oficjalne źródła podają, że długość Krowiego Ogona wynosi 34 kilometry, w rzeczywistości trzeba przemierzyć 44 km. Wybraliśmy wariant dla karawany, czyli marsz po plaży, choć trasę tę można również pokonać niebieskim szlakiem wiodącym prze las lub ścieżką rowerową wzdłuż Zatoki Puckiej. Jednak piach, wiatr i fale to jest to, co Dziadki Piaskowe lubią najbardziej.
Decyzję o tym, czy półwysep przejść z Hel do Władysławowa, czy odwrotnie podjął za nas wiatr, który wiał z północnego-zachodu. Mając wietrzny doping w plecy szło się zdecydowanie łatwiej. Sprzymierzeńcem były również pustki na plażach – sezon jeszcze nie szczytował, a mało optymistyczne prognozy pogody odstraszyły miłośników wylegiwania się na kocach. Zupełnie niepotrzebnie, pogoda była bowiem przepiękna. Zatem to kolejny dowód na to, że nie można wierzyć w to, o czym mówią w telewizji. Postanowiliśmy, że samochód zostawimy na parkingu we Władysławowie, a z Helu wrócimy koleją. Pociągi jeżdżą co półtorej godziny.
Po drodze mija się Chałupy, Kuźnicę, Jastarnię, Juratę, a przygoda kończy się na Helu. My – zwiedzeni informacjami, że dystans to 34 kilometry, wyszliśmy zdecydowanie zbyt późno. Z każdym mijanym odcinkiem sprzęt elektroniczny zmieniał zdanie i w sumie pierwotne 34 km urosły do 44. Dlatego nie mieliśmy czasu na zwiedzanie mijanych po drodze miejscowości. A szkoda. Z Chałup wywiało nudystów. Nie spotkaliśmy żadnego z bohaterów piosenki Wodeckiego, my też pozostaliśmy tekstylni, choć w trakcie marszu powoli poczynaliśmy się rozdziewać, ku uciesze nielicznej gawiedzi.
Na trasie na dłużej zawitaliśmy jedynie do Jastarni celem spożycia obiadu (w rybnej postaci oczywiście). W miejscowej restauracji można było się podszkolić w znajomości merków, czyli znaków rodowych, które rybakom służyły do oznaczania łodzi oraz sprzętu.
Niestety, nie udało się nam zwiedzić Helu – zawitać do latarni i fokarium. Nic straconego – zawsze jest pretekst, by przygotować kolejną wyprawę.
A ta z pewnością do łatwych nie należała. Wymagała kondycji i dobrych butów. 40 kilometrów plaży nie da się przejść boso. Dobrze, że my nie szewcy!