Najsłynniejszy i najdłuższy, ponad 500-kilometrowy znakowany szlak w polskich górach. O przejściu Głównego Szlaku Beskidzkiego marzyłam od dawna. Postanowiłam, że zrobię sobie prezent na 50-te urodziny i przejdę tę legendarną trasę. Wyprawa w moim wydaniu nie miała charakteru ekstremalnego. Nie spałam w schroniskach i nie dźwigałam ciężkiego plecaka, dzięki temu, że Piotrek woził bagaże i wychodził mi naprzeciw (dosłownie i w przenośni). Gdy ja wyruszałam z punktu A do punktu B, on dojeżdżał autem do punktu B, gdzie zostawiał auto. Szedł w moim kierunku i tak spotykaliśmy się w bliższym lub dalszym punkcie C na szlaku. Podczas wyprawy nie spieszyłam się – trasę podzieliłam na 24 odcinki. Starałam się przy tym, by nie przekraczały one 30 kilometrów dziennie. To moja norma, po której wiem, że dam radę wstać z łóżka. GSB to była wspaniała przygoda i najpiękniejsza wyprawa, w jakiej do tej pory brałam udział.
Dzień II: Ustroń Polana-Przełęcz Kubalonka (24 km)
Rzecz o tym, że nie można się poddawać. Gdy ma się pod górkę, warto pamiętać, że potem będzie z górki. Samo życie: z dołu do góry, z góry na dół…
Żarty się skończyły. Na dzień dobry, w piękny poniedziałkowy poranek, czeka mnie spory wysiłek – ostre i najdłuższe na całej trasie podejście, czyli mały skok na Wielką Czantorię. Piotrkowi dałam namówić się na zainstalowanie w telefonie aplikacji z mapą szlaków i moją na niej pozycją (na razie pełną sił i animuszu), więc raczej się nie zgubię.
Na przystawkę podejście na Wielką Czantorię. Czerwony szlak prowadzi wzdłuż trasy narciarskiej, a ścieżka pnie się skrajem lasu. Ten etap wędrówki jest dość męczący – podejście jest strome. Szczerze? Mam już pierwszy kryzys. Przecież szłam już tą trasą pięć lat temu i jakoś specjalnie mnie nie zmęczyła, a teraz pot zalewa oczy? Czy to już starość? Lepiej zwalić wszystko na pogodę – robi się gorąco. Dziwnie też czuję się ze świadomością, że na szlaku jestem kompletnie sama. Zaraz na starcie spotkałam jedną dziewczynę, w trakcie podejścia w haniebnie szybkim tempie minął mnie jeden turysta, a z Piotrkiem mam się spotkać dopiero przy schronisku na Stożku.
By przekonać się, jak szybko nabiera się wysokości, wystarczy spojrzeć za siebie. Ustroń pozostał w dole. Tak piękne okoliczności przyrody, że aż trudno uwierzyć, że wszyscy wzgardzili szlakiem i wybrali kolejkę. Ciesząc się ciszą, krok za krokiem sunę w górę. To sunięcie zajęło mi półtorej godziny. W końcu docieram do Polany Stokłosica, na której mieści się górna stacja kolejki krzesełkowej. Tutaj turystyczna frekwencja nabiera zdecydowanych rumieńców. Stąd też można podziwiać widoki na Ustroń i Równicę.
Z Polany Stokłosica, według szlakowskazu, pół godziny dzieli mnie od szczytu Czantorii. Szlak wiedzie zalesionym grzbietem, dość szeroką kamienistą drogą. Dla mnie, porównując przez co przeszłam, jest niemal płasko. Panie, które właśnie zsiadły z kolejki są odmiennego zdania. Uskrzydlona pierwszym sukcesem, pokonuję ten odcinek dość szybko – 20 minut.
Wielka Czantoria albo Czantoria Wielka (995 m n.p.m.), zaliczana do Diademu Polskich Gór, jest jednym z najliczniej odwiedzanych szczytów w Beskidach. Pewnie dlatego, że zdobyć ją można bez wysiłku – korzystając z kolejkowej podwózki. Kto zgłodniał, może się posilić, kto szuka toalety, również ją znajdzie. Przez szczyt przebiega granica, a wieża, z której można podziwiać widoki znajduje się już po czeskiej stronie. Wstęp na mierzącą 29 metrów wieżę jest płatny (również w złotówkach). By wdrapać się na platformę widokową, trzeba pokonać 118 stopni. Widać z niej Baranią Górę, Babią Górę, Skrzyczne, Małą Fatrę, oczywiście Ustroń, Wisłę, a przy dobrej widoczności nawet Tatry. Nie mam szczęścia – większość szczytów kryje się w chmurach.
Teraz trzeba zejść z Czantorii. Jestem jedyną osobą, która udaje się w tym kierunku. Szlak opada w dół kamienistym zboczem. Idę raźnym krokiem przez las. Punktem charakterystycznym tej części szlaku jest krzyż upamiętniający śmierć czeskiego żołnierza Klementa Štastnego w listopadzie 1920 r. Był to czas pracy tzw. komisji delimitacyjnej na Ziemi Cieszyńskiej, której zadaniem było wytyczenie granicy między Polską a Czechosłowacją. Szeregowy był ostatnią ofiarą sporu o Śląsk Cieszyński.
Szlak nie jest już tak stromy. Prowadzi wzdłuż granicy polsko-czeskiej. Wychodzę z lasu na otwartą przestrzeń. Przede mną piękne widoki na Beskidy. Wciąż czuć obecność cywilizacji. Kto nie zabrał zapasów, z głodu nie padnie. Nieoczekiwanie natrafiam na punkt gastronomiczny pod parasolem „Żarcie z przymrużeniem oka”, a jeszcze dalej, na skraju kolejnej polanki, znajduje się dawna stacja turystyczna Światowid. Szlakowskaz oznajmia, że od przełęczy Beskidek dzieli mnie kwadrans.
Przełęcz Beskidek (680 m n.p.m.) to najniżej położony punkt między Czantorią a Węgierską Górką. Można stąd dojść do czeskiej miejscowości Nydek lub do Wisły. Tu też spotkam pierwszą po dłuższym czasie osobę.
Tempo mam całkiem dobre, idzie się bardzo przyjemnie przez zielony las bukowy. Od czasu do czasu pojawiają się widoczki i… odosbniony mężczyzna z kijkami (na trasie miniemy się jeszcze dwa razy). Gdy spojrzę wstecz, widzę Czantorię i pokonany dystans. Przede mną niezbyt męczące podejście na Soszów Mały (762 m n.p.m.). W sumie to nawet go nie zdobywam, bo szlak omija właściwy wierzchołek.
Gdy docieram do górnej stacji kolejki krzesełkowej z Wisły Jawornika, to znak, że już niebawem schronisko „Soszów”, leciwe, bo z 1932 roku, ale bardzo klimatyczne. Tutaj też napotykam na pierwszą z serii ławeczek, postawionych w ramach projektu „Odpocznij w Beskidach”. Drewniany mebel ozdobiony jest malowanym na szkle obrazkiem z pannami góralkami. Obok znajduje się również tablica informacyjna GSB. Do Wołosatego „tylko” 485,6 kilometrów. Na rozległej polanie przed schroniskiem odpoczywa kilka osób. Po prowiant sięgam i ja, bo do tej pory nie robiłam dłuższej przerwy.
Opuszczając teren schroniska bardzo szybko można się przekonać, że drewniany „Soszów”, to jednak jeszcze nie Soszów Wielki. By wejść na jego wierzchołek, trzeba pokonać dość strome, ale na szczęście krótkie podejście. Warto zatrzymać, się, by podziwiać widoki na Wisłę i otaczające ją góry. Tego dnia widoczność nie jest idealna – nieco chmur uczepiło się wierzchołków. Tablica informuje, że panorama jest rozległa: od Trzech Kopców, przez Przełęcz Salmopolską, Skrzyczne, Baranią Górę, Przełęcz Kubalonka (mój cel), aż hen po Tatry.
Czerwona farba prowadzi dalej szeroką leśną drogą biegnącą grzbietem. Docieram na Cieślar (920 m n.p.m.). Jego nazwa pochodzi od nazwiska Cieślar, które już w XVII wieku było najpopularniejsze w Wiśle. Na szczycie co roku organizowane są spotkania Cieślarów. Nie wiedziałabym o tym, gdyby nie tabliczka na kolejnej ławeczce. Tym razem z rzeźbą. Czyżby był to cieśla Cieślar? Figurka zaopatrzona jest w piłę i coś na kształt topora. Jak wyczytałam, Beskidzkie Ławeczki mają nawiązywać do wołoskich bram. Mnie skojarzyły się raczej z azjatyckim wynalazkiem służącym do rozciągania nóg po wędrówce, którego prezentacja odbyła się kiedyś u znajomego w Zakopanem. Z Cieślara rozciąga się dookolna panorama na cały Beskid Śląski i Żywiecki. Nie tym razem. Mimo, że wciąż słoneczna i ciepła pogoda, horyzont powoli zasnuwają chmury.
Podobno zejście z Cieślara jest niezwykle widokowe i Stożek Wielki ma się jak na dłoni. Nie było mi to dane, bo tuż za Cieślarem dopadają mnie mgły. Droga prowadzi łagodnie w dół pośród pastwisk i łąk. Z mgły wyłaniają się krowy (już wiadomo, dlaczego mleko się rozlało) i przyszlakowa Cieślarówka, oferująca noclegi i coś na ząb.
Żeby się jednak nie rozleniwić, przede mną strome podejście na Stożek Wielki. Widzę, jak z podjazdem zmaga się rodzina cyklistów. Stożek Wielki to nie przelewki, zdecydowanie wolę swoje dwie nogi.
Przed schroniskiem robię przerwę, by zaczekać na Piotrka. Budynek, jak i cała okolica, tonie we mgle. Podziwiać nie ma co, a wcześniej czytałam, że widoki pod szczytem są przednie. Będzie po co wracać. Gdy tak sobie siedzę i odpoczywam (znów widzę pana z kijkami), z przeciwnej strony pojawia się Piotrek, który zostawił auto w Kubalonce. Kończy się moja szlakowa samotność.
Ze Schroniska na Stożku idziemy dalej grzbietem. Przed nami kolejne strome i krótkie podejście na Kyrkawicę, według mapy mierzącą 973 metrów, choć jej wysokość na mijanych tabliczkach waha się od 960 do 977 metrów n.p.m. Nazywa zapożyczona najprawdopodobniej od sąsiadów. Po czesku krkavec oznacza kruka. Na grzbiecie Kyrkawicy obowiązkowym punktem do obfotografowania są ostańce, przypominające skalne grzyby.
Dalsza droga na szczyt Kiczorów (990 m n.p.m.) zajmuje tylko kilka minut. Nazwa nadana przez pasterzy wołoskich oznacza zarośniętą lasem łąkę. Na szczycie zielony szlak odbija w prawo (do Istebnej Tartaku – 2 h 15 min), natomiast czerwony kolor GSB prowadzi w lewo, w dół. Przed nami jeszcze dwie godziny marszu. Schodzimy ze szczytu dosyć stromą, kamienistą ścieżką. Robi się coraz bardziej mlecznie. Schodzimy opadającym grzbietem na przełęcz Łączecko. Jeszcze tylko ukryty w lesie Beskid (zielona tabliczka na drzewie obwieszcza 824 metry n.p.m.) i już prawie jesteśmy w domu. Jeszcze tylko zejście do Kubalonki.
Czerwony szlak przebiega tuż obok Karczmy Kubalonka, w której zaplanowaliśmy nocleg. Działa tu restauracja, gdzie mieliśmy okazję zjeść najlepszą botwinkę sezonu.
Ustroń Polana-Czantoria Wielka – 2 h,
Czantoria Wielka-przełęcz Beskidek – 45 min.,
Przełęcz Beskidek-Soszów Wielki – 45 min.,
Soszów Wielki- Stożek Wielki – 1 h 30 min.,
Stożek-Kubalonka – 2 h 30 min.