Wycieczka niezbyt długa i męcząca. Raczej taka spod szyldu – „w sam raz”. Góra nas nie wykończy, a jednocześnie nie da zapomnieć, że nie ma sobie równych w okolicy. Wejście i zejście na Skrzyczne, najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego, da się zamknąć w pięciu godzinach. U celu czeka wspaniała nagroda – przepiękny widok na Beskidy, a kto sokolim wzrokiem pochwalić się może, dostrzeże nawet Tatry. Dla takich chwil warto nieco podreptać.
Maj powitał nas wymarzoną pogodą na wędrówkę. Słońce, słońce, słońce. Ruszamy nie tak, jak mapa przykazała, czyli z centrum, lecz ze Szczyrku Górnego. Dlaczego? Bo tam mieszkamy – tacy z nas cwaniacy. Początek naszej trasy na Skrzyczne wiedzie nieoznakowanymi drogami. Najpierw asfaltowo ulicą Olimpijską, a później leśnymi duktami. Spacer niezwykle przyjemny – pośród drzew dających pachnący igliwiem cień i szemrzących strumyków powstałych po ostatnich deszczach.
Po godzinie marszu docieramy do niebieskiego szlaku. Wchodzimy na niego na Hali Jaworzyna, tuż nad pośrednią stacją kanapowej kolei linowej (cóż za wersalska nazwa!). Podziwiać stąd można otaczające Szczyrk od północy – Trzy Kopce, Klimczoka i Magurę. Szczyt Skrzycznego z charakterystycznym masztem wydaje się na wyciągnięcie ręki. To jednak złudzenie. Przed nami jeszcze blisko godzinny spacerek.
Do tej pory byliśmy na trasie sami. Na hali sytuacja zmieniła się diametralnie. Szlak nie tyle się zaludnił, co wręcz zatłoczył. Piękna pogoda skusiła wielu amatorów górskich wędrówek. W miejscach, w których szlak staje się wąską ścieżką robią się nawet zatory. W zacienionych partiach leży jeszcze śnieg i osoby w butach poślizgowych swoim widowiskowym ślizgiem spowalniają tempo ogonka.
Na szczycie ludzi jeszcze więcej. Do tych, którzy weszli dołączają ci, którzy wjechali kolejką. Turyści okupują każdy kąt, w którym można usiąść i odpocząć. Nie ma jednak co patrzeć na tłum, gdy do podziwiania są takie widoki. Przed nami: Kiczora, Jałowiec, Polica, Losek, Mędralowa, Babia Góra, Pilsko, Romanka i Rysianka. Ślepa jestem, więc Tatr nie widzę.
Na szczycie Skrzycznego znajduje się 87-metrowy masz RTV, ścianka, niewielki basen dla dzieci, a nawet, podobno, boisko. Ja nie znalazłam, ale może dlatego, że nie szukałam. Jest i schronisko z rozległym tarasem, pamiętające lata trzydzieste ubiegłego wieku. Skrzyczne (1257 m) należy do Korony Gór Polski i Diademu Polskich Gór. Nazwa góry pochodzi podobno od skrzeczenia żab, choć, jak dla mnie, to się skrzy.
Po krótkim odpoczynku, obowiązkowych zdjęciach, widokówkach (w atrakcyjnej wyprzedaży) i żurku ruszamy w dalszą drogę. Podążamy za zielonym oznaczeniem.
Idziemy widokowym grzbietem, oferującym najpiękniejsze panoramy w tych stronach. Towarzyszą nam one przez cały czas wędrówki, czyli przez ponad godzinę. Zdobywamy kolejno: Małe Skrzyczne (1211) z wyciągiem i zbiornikiem wody na potrzeby naśnieżania stoków, Kopę Skrzyczeńską (1191) i Malinowską Skałę (1152). Ten ostatni ze szczytów to jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli Beskidu Śląskiego. Tak zwana wychodnia (nauczyłam się nowego słowa, jakże te podróże kształcą!) w kształcie rozczłonkowanej ambony.
Malinowska Skała (1152 m)
Od Malinowskiej Przełęczy miało być już „z górki:, a tu dopiero zaczęły się schody. Jak mawiają doświadczeni hobbici: „Kto drogi prostuje, ten w polu nocuje”. Coś w tym jest. Nawigacja w telefonie zachęcała do skrócenia trasy, miała poprowadzić niebieską ścieżką prosto do drogi do Malinowa, a musieliśmy schodzić ostro w dół przez wertepy. Udało się jednak powrócić na szlak, a potem w objęcia cywilizacji.
Całość wyprawy, razem z postojami, popasami i błąkaniem się, zajęła nam osiem godzin.